środa, 7 grudnia 2016

Wychowanie moralne (Lotos)

Chciałbym się dzisiaj podzielić z wami pięknym tekstem odnalezionym w przedwojennym czasopiśmie poświęconym rozwojowi duchowemu.

Do najpoważniejszych zdobyczy w dziedzinie duchowej należy opanowanie umysłu. Wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy, że ich umysł podobny jest do chybotliwego płomienia na wietrze. To wybiega ku górze, to kłoni się w lewo lub w prawo, to wreszcie pełza po ziemi... Jeden z filozofów mówi: „Umysły wielu z nas podobne są do zwierzyńca, pełnego zwierząt dzikich, z których każde własnymi tylko kieruje się skłonnościami. W rzeczy samej, przechowujemy w sobie pełen zwierzyniec! Siedzą w nas i tygrys i małpa i paw i osioł i baran i hiena, i pozwalamy im wszystkim rządzić sobą...“ Drastyczne te słowa znaczą, że w życiu codziennym coraz to inne podniety wytrącają nas z równowagi. Nienawiść, zazdrość, próżność, upór, zmysłowość, niecierpliwość i egoizm rządzą nam i niepodzielnie, nie pozwalając wznieść się wyżej ku abstrakcyjnym ideałom, które nadają życiu wartość i wyższy cel. W sumie, daje to uczucie wyczerpania i znużenia, bowiem zasoby energii duchowej roztrwaniamy na zbędne emocje. Że są zbędne — oceniamy to często sami po kilku godzinach, lub — stosownie do nasilenia wzruszeń — po kilku dniach... „Niepotrzebnie się uniosłem” albo:  „Co mnie to wreszcie obchodzi?”  lub: „nie było to znów takie straszne“. Oto refleksje, które po jakimś czasie wracają do nas, oskarżając o brak równowagi i opanowania umysłu. Opanowanie umysłu jest może dla wielu, zwłaszcza nerwowych ludzi, sprawą trudną, ale od czego posiadamy wolę?
Słusznie Buxton powiedział, że „żadne talenty, okoliczności, powodzenia nie uczynią z istoty dwunożnej człowieka, jeżeli nie posiada on woli!“.

Wola — to ów wódz naczelny, który wszelkim impulsom udziela głosu i wydaje odpowiednie rozkazy. Jeżeli rozejrzymy się dokoła siebie, stwierdzimy z zupełną wyrazistością, że całą różnicę między ludźmi wybitnymi i zwykłymi, szczęśliwymi i „pechowcami“ stanowi stopień energii, stanowczości i woli.
Przyjmujemy, że każdy z nas, który wybrał już dla siebie wyższy typ życia — ową wolę rozwinął należycie; zastanowimy się tylko nad tym, ku czemu skierowywać jej wysiłek w ciągu codziennych godzin pracy, wypoczynku i rozrywki.
Przede wszystkim czuwać musimy nad zachowaniem spokoju, czyli równowagi umysłowej. Umysł podobny jest do gładkiej powierzchni wody: w stanie spokoju, gdy nic nie mąci jego powierzchni, odbija w sobie wszystko z wiernością i dokładnością zwierciadła. Zdrowe, logiczne wnioski są wówczas naturalnym następstwem takiego stanu ducha. Wystarczy jednak drobiazg: jeden podmuch wiatru, jedna kruszyna piasku rzucona w głąb wody, a cała jej powierzchnia rozfalowuje się, tworzy koła i zmarszczki, które wydłużają niepomiernie odbijane obrazy, tworząc z nich istne karykatury... To samo czyni wzburzony umysł: wszystkie zjawiska i fakty ukazują mu się tak inne i zniekształcone, że o zdrowych wnioskach nie może już być mowy! Jakże więc przedstawiać się musi życie człowieka, który jest stale podniecony, niespokojny, stałe „zdenerwowany”? Nie pytajmy lepiej... Jest on przedmiotem cierpienia dla siebie, a śmieszności lub politowania dla drugich... A przecież walka z tym „zdenerwowaniem” jest dla każdego możliwa, a zwycięstwo — po dłuższych lub krótszych wysiłkach — pewne.
Najczęstszym wyrazem podnieconego umysłu, jest gniew. Dlaczego ludzie unoszący się łatwo, nie zdają sobie sprawy, że gniewem nigdy niczego osiągnąć nie można, że jest to jedynie niepotrzebna u trata energii? Z drugiej strony, czy nie zauważyliśmy, że ludzie silni rzadko kiedy tracą swą równowagę? (Dlatego też prawdopodobnie są silni, że nie trwonią tej duchowej energii, którą każdy z nas zasadniczo posiada). Pierwszym też krokiem do zupełnego opanowania siebie winno być czuwanie nad „wybuchami zdenerwowania“.
Łagodność, spokój, dobry humor, oto przeciwwaga. Należy zmuszać się do uśmiechu, do dobroci, a z wolna to, co czyniliśmy z wysiłkiem, stanie się nawykiem i sposobem codziennego obcowania z ludźmi. Gdy jednak — mimo wszystko — ulegniemy „atakowi“ silnego gniewu lub zdenerwowania, po odpłynięciu tej zabójczej fali, starajmy się wynagrodzić cierpienie, a może krzywdę, jaką sprawiliśmy komuś tym brakiem samoopanowania. To nas na przyszłość uchroni przed zbyt nieoględnym zadawaniem bólu!
A jako cel wewnętrznej pracy nad sobą utrwalmy w duszy słowa Herberta Spencera: „Zdolność samokontroli jest jednym z najwyższych przymiotów człowieka idealnego. Nie ulegać wszelkim bez wyboru porywom, nie rzucać się to w tę, to w tam tą stronę na każde pożądanie, lecz miarkować się, zachować równowagę, rządzić się uczuciami wybranymi świadomie spośród ich zespołu — oto do czego dąży wychowanie moralne”.
Źródło: „Lotos” 1939, nr 2, s. 63-64.

Zobacz też:

piątek, 21 października 2016

Dr. Stanisław Breyer o manifestacjach duchów

Źródło: St. Breyer, Z pogranicza zaświatów, wyd. Kraków 1922, s. 70-72.
Na czym polegają tzw. zjawiska pośmiertne, trudno rozstrzygnąć. Jeśli w chwili śmierci bliskich widzimy postać umierającego, to może to być telepatia, czyli działanie myśli i silnego pragnienia: jeśli jednak pęka lustro, zegar nagle staje, to już jest coś więcej. W każdym razie stwierdzono wielokrotnie, że umierający w jakiejś silnej monoideitycznej [monoideizm to skupienie umysłu wyłącznie na jednej myśli] sugestii starają się ją nawet po śmierci wprowadzić w czyn. Już Paracelsus twierdził, że osoby zmarłe w silnym afekcie nienawiści lub zemsty straszą po śmierci. Twierdzą, że nawet żal pozostałych może wywołać postać zmarłego; że zbrodniarz może ciągle po śmierci pokutować w miejscu zbrodni. Czy są to tylko ich myśli psychometrycznie przechowywane w otoczeniu, czy coś więcej, pozostawiamy rozstrzygnięcie dalszym badaniom.

            Dwaj księża ruscy [grekokatoliccy] opowiadali mi co następuje: Po śmierci proboszcza sąsiedniej parafii zaczęły odzywać się jakieś niezwykłe hałasy, pukania w ścianę itd., i to wyłącznie w obecności córki następcy, młodej X. Gdy zjawiska te nie ustawały, zjechało kilkunastu księży z okolicy i zaczęło zadawać pytania, z których dowiedziano się różnych szczegółów z życia księdza nieboszczyka, a przede wszystkim o jakimś wekslu, na którym zmarłemu bardzo zależało.
      Pani F., właścicielka wsi C. pod Krakowem, opowiadała, że pewnego wieczoru zobaczyła postać swej matki wchodzącą do pokoju i klękającą pod obrazem. Wkrótce nadeszła wiadomość, że matka o tej samej godzinie umarła w swym majątku pod Tarnowem.

            W pewnej wiosce pod Rzeszowem zmarły ksiądz miał się ukazać swojemu następcy i prosić go, by odprawił zań mszę, a na potwierdzenie swej bytności wypalił na drzwiach podobiznę swej ręki.
            Podobne trudności napotykamy w wyjaśnianiu tzw. strachów. Czy jest to wyłącznie dzieło kotów i szczurów, czy też tkwią w nich głębsze przyczyny? Istotnie, musimy nieraz przypuścić działanie jakichś sił inteligentnych, związanych z pewnymi miejscowościami, budynkami, a zwłaszcza osobami. Główną rolę odgrywa tu najczęściej jakieś pobliskie medium, które albo działa samo w śnie somnambulicznym [hipnozie], albo wytwarza odpowiednie warunki. Niedawno bardzo trafnie rozstrzygnęły władze kościelne właśnie tego rodzaju przypadek: U pewnego gospodarza w Małopolsce zaczęło się dziać naraz coś niezwykłego: W powietrzu latały przedmioty, jakieś niewidzialne ręce wylewały wodę, rzucały kamieniami itp. Na prośby owego gospodarza władze kościelne zbadały sprawę i przyszły do przekonania, że zjawiska te pozostawały w ścisłym związku ze służącą, którą ów gospodarz niedawno przyjął, pojawiły się bowiem z chwilą jej przybycia. Jako jedyny środek [zaradczy] podano oddalenie owej służącej, co rzeczywiście odniosło natychmiastowy skutek.
      Jednak istnieją „strachy”, które wymagają rozszerzenia powyższej teorii, np. jeśli w jakiejś miejscowości pojawiają się stale postaci zmarłych lub nawet odgrywają się całe sceny z przeszłości. W tych przypadkach przypuszczamy z jednej strony działanie sił medialnych, z drugiej istnienie w otoczeniu śladów silnych myśli, uczuć umierających itp., z których odtwarzają się w warunkach odpowiednich owe zjawiska, pokrewne zresztą zjawiskom otrzymywanym na seansach mediumicznych.
            Człowiek sięga korzeniami w sfery nadzmysłowe, a „ciało nasze to powłoka poczwarki lub węża”. Już tu na Ziemi żyjemy w obu sferach: zmysłowej i nadzmysłowej; sfery te nie są od siebie oddzielone, lecz przenikają się wzajemnie, podobnie jak siły subtelniejsze przenikają grubszą materię np. elektryczność i magnetyzm. Już w tym życiu związani jesteśmy z dwoma światami, a nieświadome tego życia jest świadomym tamtego. W somnambulizmie i stanach pokrewnych możemy przekroczyć granicę świata zmysłowego i wkroczyć do nadzmysłowego.
            We wszystkich tych stanach, w których występuje znieczulenie, opuszcza sobowtór ciało materialne, a więc z największym prawdopodobieństwem następuje to także w chwili śmierci, w której pojawiają się zresztą takie same zjawiska magiczne, jak w somnambulizmie, a więc telepatyczne działanie na odległość, znaki pośmiertne itp. Jeżeli w somnambulizmie równocześnie z przygasaniem zwykłej zmysłowej świadomości budzi się inna potężniejsza, to należy przypuścić, że i śmierć wyzwala owe zdolności, które zaznaczają się już w somnambulizmie, a dla których ciało stanowi przeszkodę; śmierć człowieka nie tyle jest rozdzieleniem, ile raczej wyłonieniem, przy czym tylko części przypadkowe ulegają rozkładowi, istota jednak sama pozostaje nienaruszona; rozdział duszy od ciała polega na zmianie zmysłowego punktu widzenia na nadzmysłowy i to właśnie jest ów drugi świat; nie jest to więc inne miejsce, lecz tylko inny punkt widzenia, słowem już za życia jesteśmy duchami w cielesnej powłoce. Człowiek podobny jest do instrumentu o kilku oktawach; gdy umrze, trafi oktawę najniższą i nie może już żyć w najgrubszej materii.
            Świat pozagrobowy jest koło nas, granicę stanowi tylko prób naszej świadomości. Jest przy tym wielce prawdopodobnym, ze już w walce tego życia duchowe pierwiastki oddzielają się powoli od materialnych, życiowych i tworzą naszą przyszłą istotę, oddzielającą się w chwili śmierci. Tu w tym życiu budujemy swoją przyszłość; a po śmierci stajemy się tym, czym chcemy. Tylko czyny wielkie, wzniosłe stanowić będą strawę duszy w życiu pośmiertnym; według nauki mistyków człowiek jest upadłym aniołem, który ma za zadanie odzyskać swoje królestwo.


Więcej informacji o autorze znajdziesz w miesięczniku „Lotos” 1939,z. 2 (luty), s. 33-39.

ZOBACZ TEŻ:

niedziela, 16 października 2016

Szczęśliwym być... (rozważania duchowe)

Szczęście. Zastanawiają się nad nim wszyscy, ale niewielu rozumie, czym ono naprawdę jest. Gdyby zapytać kogoś na ulicy o szczęście, określiłby je zapewne jako pomyślny los, pozytywne zdarzenia w życiu (obiektywnie), albo pozytywne przeżycie (subiektywnie). Potocznie uważa się, że szczęście przychodzi do nas samo i nie wymaga wysiłku, ale rzeczywistość przedstawia się inaczej. Zmieńmy więc perspektywę i zdefiniujmy (za Wł. Tatarkiewiczem) szczęście jako uzasadnione, trwałe, pełne zadowolenie z całości życia. Taki byłby ideał, ale jak wiemy nie ma w naszym świecie nikogo, kto nie doznałby jakichś niepowodzeń; dlatego faktycznie możemy zadowolić się już nie całością, a pozytywnym bilansem życia.
Czym dokładnie jest to zadowolenie? Myliłby się ktoś, kto stawiałby znak równości między przyjemnością, a zadowoleniem. To pierwsze jest afektywną reakcją umysłu na obiekt, który go w danej chwili zajmuje, natomiast zadowolenie jest czymś więcej i obok aspektu uczuciowego posiada też wymiar intelektualny: jest tu obecne zarówno „gorące upojenie”, jak i „chłodne uznanie”. Zadowolony jest nie tylko człowiek radosny, odczuwający przyjemność, ale też taki, który ocenia pozytywnie przyczyny swego zadowolenia – nie ma bowiem szczęścia bez przekonania, że życie posiada wartość i że mimo niepowodzeń i problemów więcej znajdujemy w nim dobrego i godnego niż złego i błahego. Dodajmy, że winno to być zadowolenie uzasadnione, to znaczy takie, w którym życie obiektywnie uznaje się za warte, by uważać je za szczęśliwe (nie jest więc szczęśliwym człowiek chory, który cieszy się swoją obecnością w urojonym świecie).

Ludzie nieumiejący odnaleźć szczęścia prawdziwego, chcieliby przynajmniej zdobyć jego namiastkę, i odnajdują ją w alkoholu, narkotykach lub innych powierzchownych przyjemnościach. Tymczasem przeżywanie intensywnej przyjemności nierzadko przeszkadza w doświadczaniu zadowolenia, którego natura jest bardziej wewnętrzna, refleksyjna i sięgająca do głębi duszy. Dlatego amerykański psycholog William McDougall (1871-1938) twierdził, że z jednej strony człowiek może być nieszczęśliwy doznając przyjemności, a z drugiej może być szczęśliwy, mimo że cierpi. Widzimy to na przykład u sławnych i bogatych, którzy teoretycznie mają wszystko i na pierwszy rzut oka mogliby zostać uznani za szczęśliwych, ale stan taki zwykle nie trwa długo i oni również stają się nieszczęśliwi: znudzeni, niestabilni uczuciowo, zagubieni, doświadczeni nałogami, nerwicami, rozbitymi rodzinami itd. Wybitny polski filozof Władysław Tatarkiewicz (1886-1980) trafnie ujął istotę relacji między szczęściem i przyjemnością, posługując się metaforą ogrodu: „Przyjemność ma się do szczęścia tak, jak drzewo do ogrodu: nie ma ogrodu bez drzew, ale drzewa, nawet w wielkiej ilości, nie stanowią jeszcze ogrodu. W ogrodzie potrzebne są nie tylko drzewa, ale także trawniki bez drzew – tak też w szczęśliwym życiu bywają nie tylko przyjemności, ale także przerwy w przyjemnościach”. Cierpienie niekoniecznie więc stanowi nieprzezwyciężoną przeszkodę na drodze do szczęścia: ktoś może zastanowić się nad swym życiem i uznać, że jest ono szczęśliwe, że spełniło jego oczekiwania, a przecież samo oczekiwanie bywało czasami trudne do zniesienia, podobnie jak wysiłek w dążeniu do celu oraz napotkane przeszkody. Przykre doświadczenia odbierane są inaczej, gdy oczekiwania już się spełnią, a z perspektywy czasu czynią odczucie tego spełnienia nawet intensywniejszym - zwycięstwo cieszy najbardziej, jeśli następuje po długiej walce. Podobnie z jedzeniem smacznego posiłku: doznanie jest przyjemniejsze, jeśli poprzedzał je głód. Gdy jednak trudności wyraźnie już przeważą, jak nigdy dotąd znaczenia nabiera duchowe wnętrze człowieka. Są chwile, gdy czujemy, że naprawdę zostaliśmy sami ze sobą i wtedy przestaje mieć sens ciągłe szukanie oparcia w innych, a najważniejsze staje się to, czym sami się uczyniliśmy, jakie dobra zgromadziliśmy w swojej duszy, czym zapełniliśmy swój wewnętrzny skarbiec, z którego teraz przyszło czerpać w poszukiwaniu rady i pociechy, aby mądrze i godnie zmierzyć się z przeciwnościami. To tutaj zapali się dla naszych oczu drobna, ale kojąca świeczka pocieszenia, gdy życie otoczy nas smolistą ciemnością.
William McDougall (1871-1938)

A teraz spójrzmy na żywoty mistyków, na twórców wielkich religii i innych przyjaciół ludzkości: losy ich poświadczają, że wbrew pozorom, szczęśliwym można się czuć nawet pomimo cierpień, biedy i niezrozumienia ze strony innych, o ile dostrzegamy pod naszymi doświadczeniami warstwę transcendentną, poza-doczesną. Oparcie życia na duchowości to rezygnacja ze ślizgania się po powierzchni życia i obranie kierunku w głąb siebie - dosypywanie każdego dnia kilku monet mądrości do duchowej kiesy i takie wykorzystywanie upływającego czasu, by każdego wieczoru móc szczerze przyznać przed sobą, że dziś staliśmy się już trochę lepsi niż byliśmy poprzedniego dnia. Nie oznacza to automatycznie akcesu do tego czy innego Kościoła i oddania rozumu na łaskę tej czy innej doktryny (aczkolwiek nie można zaprzeczyć, że wielu osobom instytucjonalna religia pomaga powrócić na właściwą ścieżkę). Kto ciągle odwraca się od życia, ten napotkawszy poważniejszą przeszkodę łatwo może zostać porwany przez jego nurt; ci zaś, którzy zawczasu zatroszczyli się nie tylko o ciało, ale i o ducha, w chwilach próby będą jak skała, o którą rozbija się wzburzona fala, jeżeli znajdą w sobie pokaźne pokłady silnej woli; a nawet jeśli tyle jej nie znajdą, i tak będą jak roślina, która na powierzchni miotana jest wichrem i ugina się pod naciskiem kolejnych podmuchów, ale pod spodem trzyma się mocno swego podłoża, dzięki czemu przetrwa najgorszy tajfun. Wysiłek i trud uszlachetniają duszę człowieka, jeśli tylko zawczasu podjął przygotowania – najlepsze charaktery kształtują się wszakże w zmaganiach z przeciwnościami losu. Pogląd ten łączy ludzi o różnych przekonaniach i podziały religijne nie mają tu większego znaczenia.
Mądrość urządzenia świata, który w doświadczeniu człowieka rozbija się na dobro i zło, przyjemności i przykrości, światło i ciemność, ujawnia się bezpośrednio w oddziaływaniu na nasze wnętrze: prawdziwe piękno doceniamy w kontakcie z brzydotą; zdrowie i możliwości, które ono daje doceniamy najintensywniej w chorobie; dobru nie nadalibyśmy takiej wartości, gdyby nie obecność zła, a najwyższe przymioty miłosierdzia i altruizmu pozostawałaby abstrakcją, gdybyśmy nie mogli sprawdzić ich w praktyce. Oddzielając prostą, powierzchowną i krótkotrwałą przyjemność od głębszego, trwalszego i wymagającego refleksji zadowolenia, odkrywamy w sobie metodę, która pozwoli odnaleźć rzeczy prawdziwie wartościowe i nauczy, jak się nimi cieszyć. Dlatego dobrze jest zatrzymać się czasami w życiowym pędzie i zastanowić nad sobą, swoim miejscem w świecie i pośród ludzi, by nie powiedzieć za kilka lat: „Jakże szczęśliwy byłem wtedy i jak mało to sobie uświadamiałem”.

Literatura: W. Tatarkiewicz, O szczęściu, Warszawa 1985

ZOBACZ TEŻ:

wtorek, 7 czerwca 2016

Manifestacje umierających (cz. I)

Polski matematyk i badacz metapsychiki Łucjan Emil Böttcher (1872-1937), wyróżniał w swoich pracach trzy rodzaje zjawisk telepatycznych ze względu na osobę wysyłającą przekaz mentalny: 1) telepatia między osobami żyjącymi; 2) wpływ myśli osób umierających i 3) wpływ myśli osób zmarłych. Zwykło się uważać, że pierwsza grupa zjawisk jest przedmiotem eksperymentów parapsychologów, ostatnią zaś zajmują się przede wszystkim spirytyści. Obecnie przyjrzymy się zagadkowemu, pogranicznemu zjawisku, kiedy ludzie doświadczają wizji lub innego wpływu psychicznego ze strony osób umierających. Przypadki te, wielokrotnie opisywane w literaturze przedmiotu, często przydarzają się podczas snu czy pół-snu, ale naukowcy zarejestrowali też mnóstwo przypadków wizji ludzi umierających, które miały miejsce na jawie.
Francuski astronom, badacz zjawisk parapsychicznych i spirytysta, Camille Flammarion (1842-1925), zanotował takie oto relacje, spisane przez godnych zaufania świadków:

Młody utalentowany muzyk, p. Andre Bloch, odznaczony nagrodą rzymską, członek Societe Astronomique de France, przesłał mi opis następującego (…) wypadku, który wydarzył się w 1896 r.:

Kochany mój Mistrzu!
Było to w czerwcu 1896 r. Moja matka przybyła do Rzymu, aby mnie odwiedzić i mieszkała w pobliżu Academie de France, w pensji via Gregoriana, gdzie Pan też już raz zamieszkał.
            Miałem w tym czasie wiele pracy, gdyż chciałem jeszcze przed moim powrotem do Francji ukończyć pewne dzieło. Moja matka zwiedzała więc miasto sama: spotykaliśmy się dopiero w południe w Villa Medici, gdzie spożywaliśmy razem śniadanie.
            Pewnego dnia przyszła jednak do mnie już o godzinie 8 rano, całkiem zmieszana i wzburzona. Na moje pytanie odpowiedziała mi, że gdy się ubierała, stanął przed nią nagle jej siostrzeniec, Rene Kraemer i zawołał z uśmiechem: „No tak, umarłem przecież!”
            Przerażona tym zjawiskiem przybiegła do mnie. Uspokoiłem ją jak mogłem i zwróciłem rozmowę na inny temat.
            Po 14 dniach powróciliśmy do Paryża. Tu dowiedzieliśmy się o śmierci mego kuzyna Rene, który umarł 12 czerwca 1896 r. w mieszkaniu jego rodziców, przy rue de Moscou. Miał 14 lat.
            Mogłem dokładnie obliczyć dzień i godzinę zjawiska. Mój mały kuzynek, który zachorował na zapalenie opony brzusznej, żądał owego dnia kilka razy widzenia ciotki Berty, mojej matki, i umarł o godzinie 12 w południe.
            Zauważyć jeszcze należy, że żaden z licznych listów, które otrzymaliśmy z Paryża nie zawierał wzmianki o chorobie chłopca. Wiedziano, że moja matka bardzo go kochała i natychmiast wróciłaby do Paryża. Nie telegrafowano nam nawet o jego śmierci.
            O godzinie 6 rano rozpoczęła się agonia; w Rzymie była wtedy godzina 7 i wtedy własnie moja matka miała owo widzenie.
            Andre Bloch
11, Place Malesherbes, Paryż


**
Dnia 10 listopada otrzymałem następujący list z Christianii:

Kochany Mistrzu!
Pańskie dzieło, Urania, skłania mnie do opowiedzenia panu o przypadku, o którym słyszałem bezpośrednio od pewnego duńskiego lekarza, p. Voglera, zamieszkałego w Gudum koło Aalborg (Jutlandia). Pan Vogler jest zupełnie zdrów na duszy i ciele, otwarta, pozytywna natura, bez śladu neurastenicznego lub marzycielskiego usposobienia.
            Jako młody student medycyny jeździł on z hrabią v. Schimmelmannem po Niemczech. Obaj byli prawie w jednakowym wieku. W pewnym mieście postanowili zostać i wynajęli dom. Hrabia mieszkał na parterze, natomiast Vogler na pierwszym piętrze. Podczas pobytu wchodzili tylko główną bramą i używali schodów.
            Pewnego wieczora p. Vogler udał się do łóżka i czytał. Nagle usłyszał, że główne drzwi otwierają się i zamykają, był więc przekonany, że jego przyjaciel chce go jeszcze odwiedzić. Zamiast tego usłyszał jednak, że ktoś zmęczonym krokiem, włócząc za sobą nogi, wszedł schodami i stanął przed jego drzwiami. Następnie drzwi otworzyły się, lecz nikt nie wszedł, tylko jakieś kroki podążyły ku jego łóżku. Pomimo świecy, która paliła się, nie mógł nikogo ujrzeć. Gdy kroki zbliżyły się całkiem blisko do jego łóżka, dało się słyszeć głębokie westchnienie; podobnie wzdychała jego babka, którą zupełnie zdrową zostawił w Danii. Vogler przypomniał sobie natychmiast podobieństwo owego ciężkiego, włóczącego chodu z chodem babki.
            Zapamiętał sobie dokładnie godzinę owego zjawiska, gdyż miał uczucie, że staruszka umarła w tej chwili. Kilka dni później dowiedział się z listu o nagłej śmierci babki, która ze wszystkich wnuków jego kochała najbardziej. Umarła ona dokładnie wtedy, kiedy wnuk miał owo widzenie. W ten sposób pożegnała się ze swoim ukochanym wnukiem, który nie wiedział nawet o jej chorobie.
Edward Hambro

Prawnik, sekretarz robót publicznych miasta Christianii.

Zobacz też:



czwartek, 2 czerwca 2016

Mowa wygłoszona przez Camille’a Flammariona na pogrzebie Allana Kardeca

Allan Kardec zmarł 31 marca 1869 r. i kiedy Towarzystwo Spirytystyczne poprosiło mnie o wygłoszenie mowy nad jego mogiłą, wykorzystałem tę szansę, by skierować uwagę spirytystów na naukowy charakter badań owej sfery [zjawisk mediumicznych] i zamanifestować niebezpieczeństwo wynikające z pogrążania się w odmętach mistycyzmu.
Poniżej odtworzę kilka wątków poruszonych wówczas przeze mnie:
Chciałbym wypowiedzieć, wobec ciebie, który mnie słyszysz, jak również wobec tych milionów ludzi, którzy w całej Europie i w Nowym Świecie ciągle zgłębiają tajemnicze zagadnienie spirytualizmu - jaki głęboki interes naukowy, cóż za przyszłość filozoficzna tkwią w studiowaniu tych fenomenów, którym, jak wiesz, wielu z naszych najznakomitszych uczonych poświęciło swój czas i uwagę. Chciałbym wyrazić, wobec ciebie i ich, nowe i rozległe horyzonty, które – jak zobaczymy – otwierają się przed nami proporcjonalnie do poszerzania naszej wiedzy naukowej o siłach natury działających wokół nas; chciałbym wreszcie ukazać tobie i im, że umysł zdobywa tu najskuteczniejsze lekarstwo na trąd ateizmu, zdającego się być szczególnie złośliwym, degenerującym czynnikiem w naszej przejściowej epoce.
         Jakże pożyteczną rzeczą jest dowodzić tutaj, przed tym dostojnym grobowcem, że metodyczne badanie zjawisk, błędnie nazywanych nadnaturalnymi, dalekie jest od nawrotu do zabobonności i osłabiania siły rozumu, i służy właśnie usunięciu owych błędów i ułudy wynikających z ignorancji; nadto o wiele bardziej wspiera dążenie do prawdy niż czyni to irracjonalne zaprzeczenie osób, które nie powzięły nawet trudu, by przyjrzeć się tym faktom.
GRÓB ALLANA KARDECA - KODYFIKATORA FILOZOFII SPIRYTYSTYCZNEJ

         Jest to odpowiedni czas, by ten skomplikowany przedmiot studiów wkroczył w swój okres naukowy. Jak dotąd niedostatecznie silny nacisk kładliśmy na jego fizyczne aspekty, które powinny być krytycznie zbadane; bez surowego eksperymentu naukowego żaden dowód nie jest bowiem przekonujący. Ten sam cel, obecny a priori w dociekaniach, którym zawdzięczamy chwałę modernizacji oraz cuda epoki pary i elektryczności, winien również obejmować wciąż niewyjaśnione, tajemnicze zjawiska, z którymi się zetknęliśmy, by móc rozłożyć je na czynniki pierwsze, zmierzyć i zdefiniować.
         Albowiem, czcigodni panowie, spirytyzm nie jest religią, lecz nauką - nauką, w której dotychczas poznaliśmy zaledwie pierwsze zgłoski. Era dogmatów już przeminęła. Natura objęła wszechświat; sam Bóg, który w dawnych wiekach pojmowany był jako istota podobna nam kształtem i postacią, nie może już być rozumiany przez nowoczesną metafizykę inaczej niż jako Umysł w Naturze.
         Nadnaturalne nie istnieje. Manifestacje otrzymywane za pośrednictwem mediów, takie choćby jak te spotykane w magnetyzmie i somnambulizmie, przynależą do porządku natury i trzeba stanowczo poddawać je testowi eksperymentu. Nie ma już więcej cudów. Jesteśmy świadkami świtania nowej nauki. Któż byłby dość zuchwały, by określić odległość, którą przemierzymy podążając drogą naukowego badania tej nowej psychologii? Któż byłby dość odważny, by przewidzieć przyszłość, jaka na nas czeka?
         Ograniczenia ludzkich postrzeżeń sprawiają, że oko dostrzega tylko rzeczy znajdujące się pomiędzy wąskimi granicami i nie widzi nic, co znajduje się poza. Ciało można porównać do harfy o dwóch strunach – nerwie wzrokowym i nerwie słuchowym. Jeden rodzaj drgań pobudza pierwszy nerw, inny ten drugi. Oto cała opowieść o percepcji ludzkiej, która jest nawet gorsza od tej, którą posiada wiele zwierząt; pewne owady, na przykład, mają zmysły wzroku i słuchu o wiele subtelniejsze niż ludzie.
         W naturze jednak nie ma dwóch, lecz dziesięć, sto, tysiące rodzajów drgań przemierzających przestrzeń. Dzięki badaniom naukowym wiemy już, że żyjemy w centrum świata niewidzialnego dla nas i niewykluczone, że na Ziemi istnieje rodzaj istnień, również niewidzialnych dla nas, obdarzonych całkowicie różnymi zmysłami, wskutek czego nie mogą się nam ujawniać - chyba że zamanifestują się poprzez działanie, które wejdzie w zakres porządku, w jakim mieści się nasza percepcja.
CAMILLE FLAMMARION

         W obliczu takich prawd jak te, które dotąd ledwie przeczuwaliśmy, jakże absurdalne i bezwartościowe zdaje się być zwykłe, ślepe zaprzeczenie! Kiedy zestawimy ze sobą nasze skromne pojęcie o świecie i wąski zasięg naszej percepcji z owym rozległym obszarem wiedzy, ledwie możemy się powstrzymać przed wyciągnięciem wniosku, że nie wiemy właściwie nic i wszystko ciągle pozostaje do odkrycia. Jakim prawem wypowiadamy słowo „niemożliwe” w stosunku do faktów, które okazały się prawdziwe, choć ciągle nie możemy naświetlić ich przyczyny?

          Poprzez naukowe badanie fenomenów dotrzemy w końcu do określenia ich przyczyn. W grupie dociekań, które umieszczamy pod ogólnym mianem „spirytualizmu”, FAKTY ISTNIEJĄ; ale nikt nie rozumie mechanizmu, według którego zachodzą. Ich istnienie, pomimo tego, jest jednak dokładnie tak samo prawdziwe, jak zjawisko elektryczności. Jednakże, co do rozumienia ich – dlaczegóż, szanowni państwo, nikt nie pojmuje [istoty] biologii, fizjologii, psychologii? Czymże jest ciało ludzkie? Czym jest mózg? Co jest esencją działania duszy czy umysłu? Nie wiemy. Nie wiemy też nic o istocie elektryczności i światła. Roztropnie więc będzie obserwować i osądzać bezstronnie wszystkie te zagadnienia i próbować określić ich przyczyny, które być może są innego rodzaju i bardziej liczne, niż moglibyśmy to przypuszczać w obecnej chwili.

Przekład z języka angielskiego. Źródło: C. Flammarion, Mysterious psychic forces, Boston 1907

O AUTORZEFlammarion Nicolas Camille (1842-1925), astronom francuski. Założyciel obserwatorium astronomicznego w Juvisy-sur-Orge (1883) i Francuskiego Towarzystwa Astronomicznego (1887). Badacz Księżyca, Marsa, komet i gwiazd podwójnych. Popularyzator astronomii.


Zobacz też:

poniedziałek, 23 maja 2016

Odwiedziny zmarłego w 10 lat po śmierci

Poniżej załączam relację zawierającą opis manifestacji ducha. Świadectwo zamieścił doktor Ksawery Watraszewski na łamach wydawanych w okresie międzywojennym „Zagadnień Metapsychicznych”. Jest to list napisany przez profesora Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, członka Towarzystwa Naukowego Warszawskiego i szanowanego dyplomatę, Bronisława Bouffała:

Młynów Wołyński, 5 kwietnia 1926 r.

Wielce Szanowny Panie Doktorze!

Sądzę, że dla Pana Doktora, zajmującego się badaniem zjawisk metapsychicznych, nie obojętny będzie poniżej opisany fakt, jakiego miałem sposobność być świadkiem przed szesnastu laty.
Będąc na Uniwersytecie w Heidelbergu, miałem kolegę, Józefa Zakrzewskiego, pochodzącego z Podola, a przezwanego przez nas Lordem Zakrzewskim. Był to człowiek starszy, przeszło trzydziestoletni, który ukończył wydział prawny uniwersytetu w Petersburgu, był przez pewien czas na służbie rządowej, potem gospodarował na wsi, wreszcie wyjechał zagranicę i osiadłszy w Heidelbergu, zajął się studiowaniem filozofii pod kierunkiem znakomitego Kuno Fischera. Usposobienia nerwowego i dziwacznego, mało z kim przestawał i tylko ze mną i dzisiejszym profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, Stanisławem Bądzyńskim, utrzymywał bliższe stosunki.
W kilka lat po moim wyjeździe z Heidelberga, Zakrzewski przeniósł się do Monachium, gdzie zginął w pojedynku z ręki ówczesnego sekretarza poselstwa rosyjskiego przy dworze bawarskim, hrabiego O. O śmierci Zakrzewskiego dowiedziałem się z gazet w kilka miesięcy po wypadku, po czym cała sprawa poszła w zapomnienie.
W sierpniu 1910 r. przyjechałem ze Stuttgartu do Heidelberga, by odwiedzić mego dawnego profesora Ernesta Emanuela Bekkera. Przyjechawszy o dwunastej w południe, stanąłem w Grand-Hotelu, położonym tuż przy stacji kolejowej, w pokoju na drugim piętrze, zalanym słońcem, gdzie dolatywał hałas pociągów, przebiegających niemalże pod moimi oknami, a że w drodze powalałem sobie rękaw płaszcza kopciem osiadłbym na klamce wagonu, przeto rzuciwszy kurtkę i zakasawszy rękawy od koszuli, stanąłem przed miednicą i namydliwszy szczotkę od paznokci, a wsunąwszy rękaw płaszcza na lewą rękę, zacząłem go czyścić w ten sposób. Po chwili usłyszałem pukanie do drzwi i sądząc, że to służący puka, zawołałem: „Herein!”, nie odwracając głowy i nie przerywając roboty. Pukanie powtórzyło się i wówczas zawołałem głośniej: „Herein!” i zwróciłem głowę w kierunku drzwi, aby zobaczyć kto wchodzi. Drzwi się otworzyły w moich oczach i do pokoju wszedł Lord Zakrzewski, podszedł do mnie i zatrzymał się na kilka kroków od umywalki, przy której stałem. Poznałem go doskonale, albowiem nie zmienił się wcale od czasu, gdy go ostatni raz widziałem na dworcu kolejowym w Heidelbergu, kiedy odprowadzał mnie wyjeżdżającego do Londynu. W tej chwili nie pamiętałem zupełnie, że Zakrzewski już od lat dziesięciu nie żyje, więc zawołałem z radością: „Panie Józefie, skąd pan się dowiedział, że przyjechałem do Heidelberga?” Ale Zakrzewski nic na to nie odpowiedział, tylko stojąc nieruchomo przypatrywał mi się w dalszym ciągu. Przeszło mi wówczas przez głowę, że Zakrzewski, być może jest niezadowolony, że przyjmuję go w koszuli z założonymi rękami, stojąc nad miednicą i czyszcząc rękaw od płaszcza. Więc powiesiłem płaszcz na szaragach, opłukałem ręce w wodzie, wytarłem je ręcznikiem i podszedłszy kilka kroków do stojącego w dalszym ciągu nieruchomo Zakrzewskiego, wyciągnąłem doń rękę.

W tej chwili Zakrzewski znikł mi z oczu z szybkością, którą bym porównał do zmiany obrazu kinematograficznego, i wówczas dopiero przypomniałem sobie nagle, że Zakrzewski już od przeszło dziesięciu lat nie żyje, i doświadczyłem po raz pierwszy w życiu uczucia, że mi włosy, z przerażenia stanęły do góry (uczucie to porównać można do wrażenia jakby cała głowa nakłuta została bardzo boleśnie szeregami szpilek wetkniętych tak głęboko, jak rosną włosy). Wrażenie to trwało krótko, parę sekund zaledwie; podszedłem do drzwi, które – pamiętam to doskonale – Zakrzewski, wchodząc, zamknął był za sobą – otworzyłem je i wyjrzałem na korytarz, na którym oczywiście nie było nikogo. Początkowo chciałem dzwonić na służbę, ale dałem pokój z obawy, że wezmą mnie za wariata lub pijanego – i wróciwszy do miednicy, w dalszym ciągu zająłem się czyszczeniem zabrudzonego rękawa.
Podkreślam, że okno w pokoju było otwarte – że pokój był zalany gorącym słońcem sierpniowym, i że zjawisko samo miało miejsce mniej więcej o wpół do pierwszej po południu.
Lord Zakrzewski, pamiętam to doskonale, ubrany był w ciemno-szary garnitur marynarkowy, w ciemnobrązowe półbuciki sznurowane, i w niebieski krawat; złota dewizka od zegarka przetknięta była przez dziurkę od guzika w kamizelce. Ani kapelusza ani laski w ręku nie miał.
Jest to jedyny dziwny fakt, jaki mi się zdarzył w życiu. Zaznaczam, że jadąc do Heidelberga, nie myślałem bynajmniej o Zakrzewskim, o którego istnieniu zapomniałem tak dalece, że ujrzawszy go niespodzianie w swoim pokoju, w pierwszej chwili nie przypomniałem sobie, że już od dawna nie żyje.
Gdyby wypadek powyższy tłumaczyć autosugestią, sądzę, że ujrzałbym prędzej po przyjeździe do Heidelberga zmarłego na wiosnę 1909 r. ordynata Adama Krasińskiego, z którym podczas pobytu w Heidelbergu łączyły mnie znacznie bliższe i serdeczniejsze stosunki niż z Lordem Zakrzewskim i którego wówczas miałem na myśli.
Łączę wyrazy etc.
B. Bouffałł

Zobacz też:




piątek, 1 kwietnia 2016

Nawiedzony młyn w Willington

Jest to jeden z najbardziej znanych, zaprotokołowanych przykładów nawiedzonych domów. Przypadek ten przewija się w różnych książkach na temat duchów, ale najbardziej kompletną relację znajdziemy w annałach Towarzystwa Badań Psychicznych. Pan Proctor mieszkał przez kilka lat w nawiedzonym młynie i [przez ten czas] przyzwyczaił się już nieco do zjaw, które ciągle nawiedzały to miejsce; z drugiej strony jego goście nie darzyli ich taką samą sympatią, jak on. Poniższe fragmenty relacji pozwolą nam naświetlić ogólny charakter tego przypadku nawiedzenia:
Gdy dwie siostry przebywały u pana Proctora z wizytą, ich łóżka [w pewnym momencie] zostały nagle potrząśnięte. Poruszyły się również firanki i coś niespodzianie je szarpnęło. Następnej nocy firanki spadły na podłogę. Wtedy siostry pana Proctora ujrzały postać kobiety, zbudowaną z tajemniczej substancji koloru szarawo-niebieskiego. Postać wyszła z muru przy górnej części łóżka i pochyliła się nad nimi. Obie ujrzały to wyraźnie. Zobaczyły też, jak oddala się i powraca do muru…
Pani Davidson, szwagierka pana Proctora, również doświadczyła dziwnych zdarzeń. Pewnego wieczoru ułożyła się [już] w sypialni i gdy spojrzała na toaletkę, ujrzała coś, co jak przypuszczała, było białym ręcznikiem leżącym na podłodze. Pośpieszyła, by podnieść go, ale proszę sobie wyobrazić jej zaskoczenie, gdy spostrzegła, że to coś podnosi się, przechodzi przez pokój i znika pod drzwiami; następnie usłyszała, jak przemieszcza się dalej schodami swoim ciężkim krokiem! Dźwięk, który temu towarzyszył słyszał także pan Proctor i inne osoby przebywające w domu.

Innym razem pan Mann, stary młynarz, wraz z żoną i córką ujrzeli postać łysego mężczyzny w powłóczystej szacie, poruszającej się w tył i w przód. [Postać] znajdowała się na poziomie dolnej części okna drugiego piętra; stała pośrodku okna i ta jej część, która była widoczna, świeciła się zupełnie i widać było przez nią żaluzje. Gdy pozostawała w tej pozycji, ramy okienne były widoczne, a jej ciało promieniało niczym gwiazda rozsiewająca swój blask wszędzie wokół: potem przybrało niebieskawe zabarwienie i stopniowo zanikło od góry ku dołowi.
Najczęściej duchy były jednak widziane przez dzieci. Jedna z dziewczynek podeszła raz do pani Davidson i powiedziała: ,,Na łóżku mamy, w sypialni, siedzi jakaś pani. Ma dziury na oczy, ale nie ma tam oczu i patrzy tak twardo na mnie”. (Z duchem miał też kontakt dwuletni chłopiec). Innym razem matka ujrzała przez zasłonę łóżka postać, która przeszła przez pokój do stołu, na którym stała paląca się świeczka, po czym objęła ją i palcem zgasiła płomień…

Przeprowadzono kilka doświadczeń z jasnowidzącą imieniem Jane, aby ustalić przyczynę zjawisk. W transie mesmerycznym jasnowidząca precyzyjnie opisała dom, a także naturę zdarzeń, do których dochodziło w jego obrębie. Stwierdziła, że główna przyczyna problemu znajduje się „w piwnicy”. Nie zostało to jednak zweryfikowane. 

Źródło: H. Carrington, True Ghost Stories, New York 1915

Zobacz też: